reklama
reklama

Wypasał 2 tys. owiec w Luksemburgu. Pasjonuje się wspinaczką wysokogórską i ekstremalną jazdą na rowerze

Opublikowano:
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Mateusz Wielgosz od 10 lat nie mieszka w kraju. W tym czasie zajmował się niemal wszystkim - końmi w Niemczech, pasł owce w Luksemburgu, żeby wreszcie trafić do wymarzonej Szwajcarii. Tam oddał się swoim pasjom - wspinaczce wysokogórskiej i ekstremalnej jeździe na rowerze.
reklama

Pochodzisz z Lubini Małej, ale obecnie mieszkasz za granicą.

Zaraz po ukończeniu technikum, mając dwadzieścia lat, wyjechałem do Niemiec. Za granicą jestem od przeszło 10 lat. W Lubini Małej mieszka już tylko babcia, ponieważ moi rodzice oraz rodzeństwo również wyemigrowali. Na początku przez siedem lat mieszkałem w Niemczech, następnie dwa lata przebywałem w Luksemburgu, a od półtora roku jestem w Szwajcarii.

Jak wygląda Twoja codzienność na emigracji?

Przez pierwsze dwa lata mieszkania w Niemczech, podobnie jak większość Polaków, pracowałem tam, gdzie tylko była możliwość. Później, ze względu na to, że pochodzę ze wsi, otrzymałem ofertę pracy przy koniach. Byłem w znanej stadninie niemieckiej. Oczywiście zaczynałem od sprzątania stajni, ogrodów czy wyprowadzania koni. Z czasem zająłem się ich trenowaniem. To było niebezpieczne zajęcie, ponieważ młode konie są nieprzewidywalne i bardzo dzikie. Wtedy postanowiłem się usamodzielnić. Uznałem, że mieszkałem zbyt blisko rodziców i przeniosłem się do Luksemburga. Znalazłem tam pracę jako juhas i wypasałem owce na terenie całego kraju.

Zostałeś pasterzem.

Tak, ale nie tylko. Opiekowałem się stadem 2 tys. owiec, które wypasałem na terenie całego Luksemburga. Tak duże stado potrafi codziennie zjeść trawę z łąki o obszarze 10 hektarów. Następnego dnia musiałem więc wypasać owce w innym miejscu, nawet do 30 km dalej. Do pomocy w zajmowaniu się zwierzętami miałem dwa psy. A to było naprawdę sporo pracy. Wiosną rodziły się jagnięta. Co prawda przychodziły na świat od lutego do kwietnia, ale często bywało tak, że w śniegu znajdowałem 20 nowo narodzonych jagniąt. Musiałem więc szukać ich matek, które nie za bardzo chciały się przyznać do swych młodych, bo traktowały mnie jako zagrożenie. Potem trzeba było przewieźć młode do owczarni. W czerwcu rozpoczynał się okres ich strzyżenia. Cały rok kręcił się wokół owiec. Zdarzało się, że przebywałem z nimi przez 24 godziny na dobę, bo wypasałem je również w stolicy Luksemburga (śmiech)… To tak jakby ktoś w parku w centrum Warszawy wypasał owce. Śmiałem się, że zagrożeniem dla zwierząt nie były tam wilki tylko samochody i ludzie. Trzeba było więc uważać, żeby te 2 tys. owiec nie uciekło na autostradę, bo doszłoby do tragedii. Oczywiście pomagały mi w tym psy pasterskie.

Niebywałe. Dało się upilnować 2 tys. owiec wypasanych w mieście? (Luksemburg tak samo nazywa się stolica państwa - przyp. red.)?

Na bieżąco coś się działo, bo owce uciekały sobie w miasto. Nigdy nie było spokojnie. Czasem nawet i psy pasterskie nie miały ochoty mnie słuchać, więc musiałem sam biegać i zaganiać stado. Bywało też tak, że odnajdywałem owce po dwóch miesiącach. Oczywiście musiałem być w stałym kontakcie z policją, bo jeśli się te owce znalazły, to było wiadomo, że to nasze. Lubiłem tę pracę.

A jednak postanowiłeś ją rzucić.

Od dawna kocham góry i wspinaczkę. Zacząłem więc myśleć o Szwajcarii. Stwierdziłem, że wreszcie nadszedł ten moment, żeby przeprowadzić się do tego kraju. Zajęło mi to tylko tydzień od momentu podjęcia decyzji do znalezienia pracy. Ponownie zająłem się końmi, tym razem jednak starszymi. Obecnie przeprowadziłem się w inny region Szwajcarii. Tutaj również będę pracował z końmi.

Zwierzęta i góry, to nie jedyne twoje pasje. Lubisz również rower, którym latem przejechałeś przeszło 1000 km.

Tak. Choć początkowo miałem inne plany. Koronawirus wywrócił je do góry nogami. Miałem pojechać do Słowenii, polatać na parolotni, chciałem też latać na niej w Polsce. Niestety wszystko trzeba było odwołać. Zastanawiałem się, co mogę w tej sytuacji zrobić, bo miałem sporo urlopu. Lubię jeździć na rowerze, więc postanowiłem nim wybrać się do Polski. Żeby utrudnić sobie zadanie, wybrałem trasę MTB, czyli drogę prowadzącą przez lasy, pola, łąki i wzniesienia. Ruszyłem 16 lipca. Kilka dni wcześniej zdążyłem jeszcze zdobyć swój pierwszy czterotysięcznik - Bishorn.

Jak długo przygotowywałeś się do tej wyprawy, to przecież spora odległość?

Prawdę powiedziawszy, fizycznie nie przygotowywałem się wcale. Wiedziałem, że dam radę przejechać taką trasę. Wielokrotnie pokonuję rowerem odległość 200 km w jeden dzień, czasem w dwa dni. Miesiąc przed wyprawą zacząłem co drugi lub trzeci dzień jeździć po 50 km.

Trasa MTB nie jest łatwa, wyznaczyłeś ją wcześniej czy ustalałeś na bieżąco w trakcie jazdy?

Korzystałem z jednej z dostępnych aplikacji, to ona wskazywała mi drogę. Oczywiście zdarzały się nieprzewidziane sytuacje, np. w Czechach musiałem przedzierać się przez krzaki, miałem też przejechać przez autostradę, niestety nie było żadnego tunelu, ani kładki nad drogą - musiałem się więc cofnąć. Trasa liczyła w sumie 1256 km i prawie 10 tys. metrów wzniesienia. Początkowo planowałem ją pokonać w 12 dni. Pierwszy dzień był wyjątkowo trudny, bo nogi bolały mnie jeszcze po zdobyciu szczytu Bishorn. Jedynym ułatwienie był wtedy prom, którym przepłynąłem Jezioro Bodeńskie.

Nie brałem zbyt wielu zapasów jedzenia, dlatego każdego wieczora zaopatrywałem się w prowiant i wodę. O ile w Szwajcarii mogłem się jej napić prosto z potoku, o tyle w Czechach, Niemczech czy Polsce nie miałem już takiego szczęścia. Codziennie zabierałem ze sobą cztery litry wody. Początkowo miałem nadzieję, że będę mógł nocować w domkach dla myśliwych. Jednak po pierwszym noclegu czar prysł. Ilość komarów, insektów i robaków całkowicie przekreśliła mój plan. Ostatni dzień na trasie był bardzo spokojny. Rodzinny dom było czuć już w powietrzu. Po dotarciu do znaku Lubini Małej łzy prawie poleciały mi po policzku. To niesamowite uczucie, kiedy coś człowiekowi uda się w 110 procentach. Całą trasę pokonałem zaledwie w 9 dni. Przez ten czas kąpałem się tylko trzy razy, a moja waga po powrocie wskazywała 4 kg mniej.

Na takie wyprawy trzeba zabrać odpowiedni ekwipunek. Jak to było w twoim przypadku?

(śmiech) Miałem w zasadzie dwie pary skarpetek i jedne spodenki. Wziąłem najmniej, ile się dało. Miałem ze sobą namiot, matę do spania i śpiwór. Oczywiście wziąłem również gaz i palnik. Co do garderoby, to była maksymalnie okrojona. Jechałem sam, musiałem więc liczyć tylko na siebie. Nie bałem się, że gdyby coś się wydarzyło, to nikt nie udzieliłby mi pomocy. Miałem ze sobą dodatkową dętkę, telefon, zapasowe baterie.

Nie miałeś ochoty na nocleg w hotelu na koniec każdego dnia trasy?

Dla mnie spanie w namiocie jest również komfortowe. Pierwszą noc przespałem w namiocie na miejskim placu zabaw. Uznałem, że to najlepsza i najbezpieczniejsza lokalizacja, miałem rację. Kolejna noc byłą na farmie jeleni w pobliżu lasu. O ile jeszcze pod wieczór było spokojnie, to w nocy owe jelenie zaczęły robić dużo hałasu. Trzeci nocleg spędziłem na pięknym bawarskim campingu. Co jakiś czas musiałem porządnie się wyspać, wykąpać i naładować baterie, dlatego czasami korzystałem z tego typu wygód. Hotel wybrałem tylko raz, w ostatnią noc, pod Lesznem. Jechałem wtedy przez Przemkowski Park Krajobrazowy. Aplikacja wyznaczyła mi straszną drogę. Trzydzieści kilometrów piasku, przez który rower tylko pchałem. Byłem bardzo nerwowy i zmęczony. Słońce piekło, gryzły mnie komary, byłem okurzony i bez sił. Stwierdziłem, że w nagrodę prześpię się w hotelu. Chciałem przez chwilę poczuć się, jak w mieszkaniu.

Jak babcia zareagowała na twoje niecodzienne przybycie?

Wiedziała, że wybieram się do Polski rowerem. Nie dowierzała jednak moim planom, zresztą nie ona jedna. Miałem też swoje grono kibiców, którzy obserwowali mnie za pośrednictwem specjalnej aplikacji. Koledzy z pracy i znajomi opowiadali mi po powrocie, że w czasie przerwy siadali i patrzyli na moje położenie. Do Lubini Małej zajechałem sobie bardzo skromnie, bez powitania. Natomiast wieczorem spotkałem się tylko ze swoim przyjacielem.

Jaki miałeś rower, bo raczej zwykłym nie wybrałeś się w tę drogę?

Mam dosyć dobry rower MTB, choć kiedy jechałem przez Polskę, szczególnie przez te piaski, to już jakieś skrzypienia słyszałem. Trochę się obawiałem, ale dojechałem.

Ile trzeba wydać na taką wyprawę?

Śmieszne pieniądze. Razem z nocą w hotelu, campingiem straciłem około… 500 zł. Wszyscy myślą, że Szwajcaria jest bardzo droga, a ja tutaj podróżuję bardzo tanio. Śpię w namiocie lub na jakimś campingu. Czuję się tutaj fantastycznie. Należy jednak znać pewne triki, które pozwolą na tanią podróż przez Szwajcarię. Czasem można nie ponieść żadnych kosztów.

Jakie masz plany?

Mam zaplanowane parę rzeczy na przyszły rok, również związane z rowerem, jednak na ten moment wolałbym utrzymać je w tajemnicy. Nie chcę zapeszyć. Kocham podróżowanie, więc na pewno pójdę w tym kierunku. Nie myślę o pieniądzach. Wolę mieć zamiast nich więcej czasu, żeby realizować swoje cele.

Z czasem Mateusz Wielgosz zdradził swoje plany. Postanowił zdobyć Wielką Koronę Tatr i okrążyć wokół Polskę rowerem. O szczegółach wyprawy można przeczytać TUTAJ. 

Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama