reklama
reklama

„Być może mamy dla pana wątrobę” usłyszał ponad 10 lat temu Jarek Vogt z Jarocina [ZDJĘCIA]

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Przeszło 10 lat temu walczył o życie. Po transplantacji usłyszał: „pan nam dwa razy schodził i wszyscy jesteśmy w szoku, że pan tak szybko wstał”. Z Jarkiem Vogtem - mieszkańcem Jarocina po przeszczepieniu wątroby rozmawia Karina Muszalska
reklama

Jak zaczęły się twoje problemy ze zdrowiem?

Wszystko zaczęło się od żółtaczki. Po weselu u mojego brata w 2007 roku trzy dni później moja mama zauważyła, że jestem cały żółty. Na tym weselu nie wypiłem ani grama alkoholu. Żona miała lada moment urodzić naszego pierwszego syna, a ciąża była zagrożona, więc musiałem być pod telefonem jako kierowca. Lekarz rodzinny skierował mnie do jarocińskiego szpitala. Wykonano mi standardowe badania i wróciłem do domu. 

A nie zostałeś przypadkiem wrzucony do worka z osobami uzależnionymi od alkoholu?

Oczywiście, że zostałem. Ówczesny ordynator oddziału w jarocińskim szpitalu uznał mnie za alkoholika. Miałem to zaznaczone nawet w wypisie. Znowu wykonano mi standardowe badania, podano kroplówkę na wypłukanie bilirubiny i po kilku dniach wyszedłem do domu. Co ciekawe w dokumentacji medycznej nie wpisano mi słownie rozpoznania. Zastosowano odpowiednie kody. One zaś oznaczały, że mam zaburzenia psychiczne z powodu nadużywania alkoholu i jestem alkoholikiem. 

Jak się poczułeś, kiedy to przeczytałeś?

Było mi zwyczajnie przykro. Stroniłem zawsze od alkoholu. Moja mama, kiedyś pracowała w szpitalu, ci lekarze znali ją bardzo dobrze. Również i jej było przykro z tego powodu. Nie wiedziałem przede wszystkim, gdzie szukać pomocy. Lekarka z Kalisza poleciła szpital na ul. Przybyszewskiego w Poznaniu. Tam leżałem przez 3 tygodnie. Poprawy nie było. Przeszedłem więc pod prywatną opiekę jednego z tamtejszych lekarzy, któremu, jak się później okazało, zaufałem bezpodstawnie. Jeździłem do niego co miesiąc przez dwa lata. 

Co stwierdził ten lekarz?

Że mam przewlekłe zapalenie wątroby i to nie jest powód do zamartwiania się, bo wszystko  będzie dobrze. Niestety stan mojej wątroby wciąż się pogarszał. 

Jak wtedy wyglądało twoje życie?

Wciąż przebywałem na zwolnieniu lekarskim. Pracowałem wtedy w wojsku w Poznaniu. Prawdę powiedziawszy wegetowałem w domu i to przez półtora roku. Wyniki mojej wątroby były coraz gorsze, ale nawet jak dostałem ostry ból brzucha, to za żadne skarby nie chciałem trafić do jarocińskiego szpitala. Żona zawiozła mnie na SOR do Poznania. W 2010 roku mój stan się na tyle pogorszył, że już nie mogłem nawet napisać sms-a w telefonie, miałem zaburzenia mowy. Czułem się dosłownie pijany. Żona z mamą były zdenerwowane całą sytuacją. Ja nadal się upierałem – nie chcę do szpitala w Jarocinie.  

Byłeś uparty jednym słowem?

No tak, ale ja naprawdę po tym, co przeżyłem w naszym szpitalu, nie chciałem tam ponownie trafić. Wtedy mama powiedziała – „Jak ty nie chcesz jechać do lekarza, to ja przywiozę go do ciebie”. I tak zrobiła. W domu pojawiła się lekarka z jarocińskiego szpitala i zabrała mnie do niego swoim samochodem. Zaznaczyła, że tamten lekarz, który twierdził, że jestem alkoholikiem, już nie pracuje. Zrobiono mi kolejne badania i wzmocniono lekami. Stwierdziłem, że jeżeli walczą o mnie żona i mama, to ja muszę o siebie również zadbać. Jednak w Jarocinie ani w Poznaniu żaden z lekarzy nie pomógł mi trafić do odpowiedniego specjalisty czy ośrodka. Wszystko ogarniałem sam. 

Co było przełomem w twoim leczeniu, albo raczej w postawieniu odpowiedniej diagnozy? 

Trafiłem na dziewczynę, która miała ojca po przeszczepieniu wątroby. To od niej dostałem namiary na profesora w Warszawie. Był listopad 2010 roku. Zadzwoniłem więc do Warszawy. Na wizytę czekałem półtora tygodnia. Ten profesor skasował wtedy ode mnie 180 zł, ale wręczył mi rachunek (śmiech). To był pierwszy lekarz, który zrobił ze mną szczegółowy wywiad, przejrzał starannie wyniki i od razu wypisał wewnętrzne skierowanie do szpitala na Banacha. Powiedział, że mam czekać za telefonem. Zaznaczył, że jeśli zadzwoni, to mam natychmiast przyjeżdżać, nawet gdyby to było w święta. Następnego dnia dostałem informację, że mam się stawić w szpitalu. 

Wtedy dowiedziałeś się, że stan twojej wątroby jest na tyle poważny, że trzeba szukać nowego narządu?

Tak. Lekarze orzekli, że bez transplantacji nie przeżyję. Moja krew już nie krzepła. W ciągu dwóch tygodni przeszedłem wszystkie kwalifikacje, czyli przebadało mnie                 w szerz i wzdłuż wielu lekarzy specjalistów. Przede wszystkim musiałem zaliczyć stomatologa. To najważniejszy punkt przygotowania do transplantacji. Zęby to siedlisko wielu stanów zapalnych, a te z kolei po tak ciężkiej operacji i podaniu leków przeciwko odrzuceniu, mogą człowieka zabić. W trakcie tych badań miałem już wodobrzusze. Wchodzenie po schodach było niczym zdobycie Mount Everest. Usłyszałem, że do przeszczepu muszę pozostać na oddziale. Udało mi się jednak ubłagać profesora, żeby wypuścił mnie 22 grudnia do domu. Zgodził się bardzo niechętnie.

Czyli wróciłeś na święta do domu i spędziłeś je z rodziną i 3-letnim synem? 

Niezupełnie. Zanim wyszedłem, musiałem porozmawiać z koordynatorem transplantacyjnym. Z uwagi na mój stan trafiłem na samą górę listy. Pozostawiłem kilka numerów telefonów, pod którymi można było się ze mną skontaktować. 22 grudnia dojechaliśmy do Jarocina, zjedliśmy obiad i odwieźliśmy z żoną do Krotoszyna mojego kuzyna, który wiózł mnie z Warszawy. Na rondzie w Krotoszynie zadzwoniła koordynatorka: „Być może mamy dla pana wątrobę”. Miałem czekać na kolejny telefon. Pół godziny później poinformowano mnie, że jest dla mnie wątroba i mam wracać do Warszawy. 

Nie spędziłeś jednak świąt w domu

No nie. 10 minut później byłem już w drodze do szpitala, a tym razem wiózł mnie mój kolega Adam. 

Co działo się po przyjeździe do szpitala?

Dojechałem na Banacha o północy. Następnego dnia o 8.00 rano miało być wiadome, czy organ nadaje się do wszczepienia. Informacja przyszła jednak dopiero o 11.30. Byłem zdenerwowany tym czekaniem. Wreszcie kazano mi się ubrać w specjalne pończochy i kubraczek chirurgiczny. Na blok operacyjny pojechałem już bez stresu. 

Nie czułeś strachu?

Nie! To był wóz albo przewóz. Kazano przyjechać żonie, bo nie dawano gwarancji, że przeżyję. Mój organizm był wyniszczony, krew mi nie krzepła, a to groziło krwotokami. Bez nowej wątroby pozostało mi tylko miesiąc życia. 

Jak przebiegła operacja?

Sporo się działo. Usnąłem o 11.50,  a przeszczepienie trwało do godz. 20.00. O tym, co się wydarzyło na sali operacyjnej dowiedziałem się później.

Kiedy się wybudziłeś?

Następnego dnia około południa. Leżałem na OIOM-e, nagle zadzwonił telefon. To była mama… (cisza, po policzka Jarka płyną łzy, nie zadaję pytań, daję mu czas).

Powiem ci, to było najbardziej wymowne milczenie między mną a moja mamą (mówi z łamiącym się głosem). Powiedziała do mnie „Nic nie mów, posłucham tylko, jak oddychasz” (cisza). 

Po południu przyszedł lekarz i poinformował mnie, że przejdę jeszcze jedną operację. Z powodu krwotoków pozostawiono w moim wnętrzu liczne chusty chirurgiczne, które trzeba było usunąć. Całą Wigilię przeleżałem jeszcze na intensywnej terapii, a 25 grudnia kolejny raz mnie operowano. 

Zacząłeś nowe życie?

To prawda. Tyle że nie tak od razu. 26 grudnia pojawiła się u mnie rehabilitantka. Chciała, abym poćwiczył chodzenie. Byłem zdziwiony. A co to za problem - myślałem. A tutaj się okazało, że ja chodzić nie mogę. Ćwiczyłem, byłem zawzięty. Już 27 grudnia wypisano mnie z OIOM-u. Na kolejnym oddziale wciąż mnie odwiedzali lekarze. Pielęgniarki często pytały się o moje samopoczucie. Byłem zdziwiony tym zainteresowaniem. W końcu zapytałem się, o co chodzi. Usłyszałem: „pan nam dwa razy schodził i wszyscy jesteśmy w szoku, że pan tak szybko wstał”. W czasie transplantacji przetoczono mi 20 litrów krwi. Wymknąłem się śmierci spod ogona. Chwile poleżałem na Banacha i przekazano mnie do warszawskiego Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus. 

Akurat tam?

Ta placówka zajmuje się pacjentami po transplantacji i ustawiała odpowiednie dawki leków, zwłaszcza immusupresję. Niestety wdały się komplikacje. Przeszedłem zakażenie cytomegalią, która dla zdrowego człowieka nie stanowi zagrożenia. Dla takich jak ja, może skończyć się bardzo źle. Choć za pierwszym razem zniosłem ją dobrze. W lutym wyszedłem ze szpitala. Po trzech dniach zaczęły mnie bardzo boleć oczy. Kilka dni później miałem kontrolę w Warszawie. Lekarka prowadząca zamówiła na cito konsultację okulistyczną. Badania wykazały pewne zmiany i zadecydowano, że muszę pozostać w szpitalu. Następnego dnia straciłem wzrok. Pojawił się zez i wytrzeszcz oczu. Okazało się, że z tyłu na gałce ocznej wyszła duża narośl. Byłem 7. przypadkiem w Polsce, a pierwszym, któremu to zeszło bez operacji. Dostałem sporo sterydów. Ustalono, że zaatakował mnie wirus cytomegalii. 

Poznałeś ostateczną przyczynę swojej choroby?

Na wypisie ze szpitala w Warszawie mam napisane - marskość wątroby o nieustalonej etiologii. Pół roku po przeszczepie okazało się, że moje wyniki znowu są złe. Badanie obrazowe wykazało, że mam złóg na przewodzie żółciowym prowadzącym do wątroby. Lekarka zapisała specjalne leki. Po miesiącu wyniki miałem już dobre, a złogów nie było. Tym razem miałem ponownie nie brać leków, żeby zobaczyć, jak zachowa się mój organizm. Wyniki znowu się pogorszyły. To potwierdziło, że mam upośledzenie odprowadzania żółci z wątroby. To ona niszczyła moją wątrobę i doprowadziła do marskości w zaledwie 3 lata. 

Czyli gdybyś został odpowiednio wcześniej zdiagnozowany, to nie musiałbyś przejść przeszczepienia organu?

Wszystko na to wskazuje. Do dzisiaj służyłbym w wojsku. Wystarczyłoby, abym brał kapsułkę rano i wieczorem.

Jak wygląda twoje życie dzisiaj?

 Jestem na rencie. Przez 6 lat od operacji siedziałem w domu. Cały czas biorę lek immunosupresyjny - cyklosporynę sterydy, wapno i lek rozrzedzający żółć. Na kontrolę jeżdżę co 4 miesiące. Niestety doszło do upośledzenia śledziony, przez co mam małopłytkowość. Wyglądam, jakby ktoś mnie pobił. Wszędzie siniaki. Nerki też nie działają sprawnie. Nie mogę wykonywać ciężkich prac fizycznych. W okresie letnim mam zakaz przebywania na otwartym  słońcu, natomiast jesienią i zimą, kiedy panuje grypa i inne choroby wirusowe muszę stronić od ludzi. Na szczęście mogę pracować, ale w odosobnieniu. Zostałem więc kierowcą ciężarówki. Ciężko jest zwłaszcza teraz, kiedy panuje pandemia, bo jestem w grupie wysokiego ryzyka i wciąż muszę uważać.

Jak po transplantacji podchodzisz do życia?  

Przede wszystkim zmieniłem podejście do ludzi. Pamiętam, jak przed przeszczepem, jechałem samochodem ulicą na Konstytucji. Zauważyłem mężczyznę, który był według mnie kompletnie pijany. Wchodząc na krawężnik upadł. Zatrzymałem się, wyszedłem do niego z wieloma pretensjami. On zaś spokojnie wyjaśnił mi, że ma stwardnienie rozsiane. Dostałem solidnie po łbie, bo potraktowałem go jak 90 procent polskiego społeczeństwa. Wrzuciłem do jednego wora z pijakami. Było mi wstyd. Czas pokazał, że sam zostałem uznany przez jarocińskiego lekarza za pijaka. Tam na tej ulicy, niczym nie różniłem się od niego. Dzisiaj patrzę na ludzi, zwłaszcza chorych, inaczej. Przestałem być obojętny na tych, którzy leżą na ulicy. 

Nauczyłeś się żyć z śmiercią za pan brat?

Staram się o niej nie myśleć, ani też nie boję się jej. Po prostu żyję. Po przeszczepie urodził się mój drugi syn. Mam dla kogo żyć. Marzę o zrobieniu studiów. 

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
reklama
reklama