Ćpun w kościele: „Sikałem do chrzcielnicy”

Opublikowano:
Autor:

Ćpun w kościele: „Sikałem do chrzcielnicy” - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura

- Dawałem sobie w żyłę w konfesjonale, bo wiedziałem, że tam policja nie zrobi nalotu. A wychodząc, dla żartu odlewałem do zabytkowej, średniowiecznej chrzcielnicy - mówił podczas Jarocin Festiwalu 2015 w kościele św. Marcina w Jarocinie Andrzej „Kogut” Sowa, członek zespołu „Maria Nefeli”, który w lutym opublikował swoje wspomnienia „Ocalony. Ćpunk w Kościele”.

Były muzyk mówił o swoich doświadczeniach z narkotykami oraz dawał świadectwo tego, jak zmieniło się jego życie, gdy poznał Boga i nawiązał z nim prawdziwą, osobową relację.

Andrzej Sowa otwarcie mówił o tym, że dziewięć razy miał zapaść po heroinie. Trzy razy budził się na oiomie. Niektóre wyznania wstrząsnęły zgromadzonymi w kościele. - Ja byłem wtedy jak zwierzę. Chodziłem do katedry świętych Piotra i Pawła w Legnicy, bo to było jedyne bezpieczne miejsce. Dawałem sobie w żyłę w konfesjonale, bo wiedziałem, że tam policja nie zrobi nalotu. A wychodząc, dla żartu odlewałem do zabytkowej, średniowiecznej chrzcielnicy. I ja miałem polewkę, gdy patrzyłem, jak staruszki żegnają się tym moczem świętego „Koguta”. Nie jestem z tego dumny. Chcę tylko wam powiedzieć, że w tym czasie nie było dla mnie żadnych świętości - mówił o tym, co działo się w jego życiu w czasach, gdy ćpał. Dziś ma 48 lat. Od wielu lat jest mężem i ojcem piątki dzieci.

Nie tylko brał, ale zajmował się też produkcją heroiny. - Właściwie zajmowałem się tylko ćpaniem i produkowaniem narkotyków. Działka za działką, aż doszedłem do stanu, w którym potrafiłem ćpać dziennie 20 mililitrów heroiny. Państwo pewnie nie wiecie, o czym ja mówię, ale dla człowieka, który nie bierze, śmiertelna dawka to jeden mililitr. Gdybym dzisiaj tak przyćpał, to pewnie bym zjechał. Miałem 26 lat. Policja mnie ścigała. Miałem wyrok w zawiasach. Rodzice nie chcieli mnie znać. Straciłem wtedy przyjaciół. Wszyscy odwrócili się ode mnie na moje własne życzenie. Wielu wykorzystałem, oszukałem. Mało kto ma dobre skojarzenia z „Kogutem”. Przy wzroście 182 cm ważyłem pięćdziesiąt kilo. To było po czterech latach heroinowego ciągu. Byłem bezdomny. Czasem sypiałem w wagonach. Miałem wszawicę. Wyglądałem jak zombi. Nie wychodziłem za dużo, bo przecież ścigała mnie policja. Pamiętam, że kiedyś obudziłem się w piwnicy, a szczur obgryzał moje strupy. Znalazłem się w rzeczywistości śmierci. Gdybym umarł i jakimś cudem by mnie znaleźli, to byłbym tylko jakimś anonimowym ćpunem. Nie miałem przecież nawet dokumentów. Pewnie skończyłbym w jakimś anonimowym grobie. A miało być tak pięknie. Z moich kolegów, z którymi ćpałem, nie żyje nikt - opowiadał Andrzej Sowa.

Przyznał, że jego droga nawrócenia zaczęła się 22 lata temu. Od spotkania z koleżanką, która chciała mu pomóc. Załatwiła mu leki, opatrunki. - Pewnego dnia ona mi mówi, że w Jarocinie poznała takich fajnych ludzi i że oni ją zaprosili. I czy ja bym pojechał razem z nią na „imprezę”. Dlaczego miałbym nie pojechać? Impreza to było moje drugie imię. Hasło Jarocin kojarzyło mi się zawsze z najlepszą zabawą. Dopiero w pociągu zapytałem ją, co to są za ludzie. I wtedy się dowiedziałem, że to członkowie grupy ewangelizacyjnej, czyli „oszołomy z sekty katolickiej”, jak ich wtedy nazywałem. Najpierw miałem ochotę wyrzucić ją z pociągu. Poszedłem do ubikacji. Nażarłem się barbituranów, które miałem przy sobie i postanowiłem, że ja tym nawiedzonym „jezuskom” rozwalę tę imprezę - dzielił się wspomnieniami. Podkreślił, że początkowo miał niezły ubaw. Nie traktował poważnie rekolekcji charyzmatycznych. Kiedy słyszał świadectwa swoich rówieśników uważał, że ludzie muszą mieć zapłacone za opowiadanie takich „bajek”. - Byłem tak nabuzowany, że miałem ochotę komuś narzygać. Nadarzyła się okazja, żeby pójść do spowiedzi. Stwierdziłem, że będzie niezła jazda, jak narzygam księdzu. Kiedy jednak usiadłem, to w sposób wulgarny zacząłem jednak opowiadać o wszystkich swoich syfach. Kiedy skończyłem ksiądz zapytał mnie, czy mam świadomość, że złamałem wszystkie dziesięć Bożych przykazań. I nagle się okazało, że ten „batman”, którego miałem ochotę bić, jest bardzo przyzwoitym człowiekiem. Ta spowiedź trwała cztery godziny. Na koniec kapłan zapytał mnie, czy żałuję tego wszystkiego, bo tylko wtedy będzie mógł mi udzielić rozgrzeszenia. Ja czułem fizycznie, że kiedy ten facet udziela mi rozgrzeszenia, to Bóg odziera mnie z tego całego gówna, które nakładałem na siebie przez jedenaście lat - tłumaczył były muzyk.
 

Więcej w „Gazecie Jarocińskiej”.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE